Skip to content

Lewackie lato głupich pomysłów

3 November 2017

To się musiało źle skończyć. Pan Minister ostrzegał. Mówił że w Ojczyźnie jestem bezpieczny. A tam, w tej zepsutej, lewackiej Europie, to normalnie sodomia, gomoria, dżender i multi-kulti. Egzotyczne choroby, pasożyty, islamskie getta, do których policja nie wjeżdża, gwałty na ulicach i terroryści z siekierami w pociągach. Naprawdę trzeba było zostać w domu lub w ostateczności pojechać do Kołobrzegu – w końcu najstarsi Niemcy już dawno tam uciekli.

Ale ja nie posłuchałem. Żeby dopasować się do wszechobecnej lewackiej ideologii, przebrałem się za cyklistę i wegetarianina. Do milionowych rzesz uchodźców nie musiałem się na szczęście specjalnie upodabniać – moja morda jest wystarczająco ciapata, żeby wziąć mnie za przybysza z Bliskiego lub nieco dalszego Wschodu. No może jestem odrobinkę zbyt stary. Trochę się bałem, że zostanę rozpoznany po telefonie – co zrobić, nie stać mnie na najnowszego szajsfona. Kolega z litości oddał mi swój stary rower za pół ceny. Nadszedł lipiec i byłem gotowy do drogi.

No i skończyło się źle.  Bardzo źle. Cały czas musiałem pedałować przed siebie, po 100, 120, a czasem nawet 160 km dziennie. Jechałem pod górę. Pod wiatr. W deszczu. Wśród piorunów. Z ciężarówkami. Z peletonem emerytowanych kolarzy. Nawet raz z maniakalnym triathlonistą. Spałem w podłych hotelach, pod namiotem nad rzeczką lub u gościnnych rodaków. Szlajałem się po opustoszałych miastach, których mieszkańcy ze strachu dawno uciekli. Musiałem szczekać po niemiecku lub nieudolnie próbować się porozumieć po francusku. Mijałem hordy najeźdźców z Bliskiego Wschodu i północnej Afryki, ale jeszcze gorsze było spotkanie z hordą jasnowłosych najeźdźców z Niderlandów. W każdym prawie mieście spotykałem przejawy zepsucia i lewactwa. Jak nie gejowskie festiwale, to deptaki, strefy piesze, zakazy wjazdu dla samochodów. I te wszechobecne ścieżki rowerowe pełne emerytów na elektrycznych rowerkach. Straszne to było. Ale absolutnie, absolutnie najgorsze były absurdalne tłumy turystów na katalońskim wybrzeżu w szczycie sezonu.

Musiałem więc Panu Ministrowi przyznać rację. Nie należało tej stonki wpuszczać. Stonka zdecydowanie powinna siedzieć w domach. A najsmutniejszym kawałkiem tej historii jest to, że ja też musiałem wrócić do domu.

A więc oto skrót tego, jak spędziłem drugą połowę lipca:

– przejechałem przez Niemcy, zadając sobie nieustannie pytanie “gdzie oni wszyscy się podziali?“;

– ani razu nie zgubiłem się na idealnych asfaltowych trasach rowerowych, chociaż raz drogowskaz poprowadził mnie pod prąd drogą szybkiego ruchu;

– spóźniłem się na gejowski festiwal w Lipsku, ale za to przejechałem pod skrzydłem Iljuszyna i wypiłem kilka piwek w towarzystwie Rodaków;

– odwiedziłem wymarłe miasto Gera, w której nawet liczni muzułmańscy uchodźcy boją się po zmroku chodzić po ulicach;

– zdyszany wspiąłem się na pagórki na pograniczu Turyngii i Bawarii, podziwiając piękne widoki nad zalewem rzeki Soławy, lokalnie zwanej Saale;

– pięknym, długim zjazdem dotarłem do średniowiecznej warowni w Kronach, a potem do katedry w Bambergu; niestety biskup Otto nie raczył mnie przyjąć;

– spędziłem cudowną noc na kempingu nad wartką rzeką Men;

– oszukałem trochę wsiadając w pociąg i omijając zatłoczoną Norymbergę;

– ostatkiem sił i znów z pomocą Deutsche Bahn dojechałem nad Dunaj;

– spotkałem pięciogłową żyrafę;

– pod wiatr i lekko pod górę pedałowałem na zachód, mijając miasto Ulm, gdzie zamiast meczetu ujrzałem wielką katedrę, a zamiast wegetariańskiej sałatki spożyłem wielkiego kotleta;

– dojechałem do szwajcarskiej granicy, którą przekroczyłem nie zatrzymywany przez nikogo;

– schowałem się przed burzą do pociągu, a nawet pojechałem kawałek na gapę;

– przed kolejną burzą schowałem się pod gościnnym szwajcarskim dachem;

– nie mogłem tam siedzieć za długo, a burze trwały nadal, więc skorzystałem z promocji szwajcarskich kolei i pojechałem do miasta z wielką fontanną na środku jeziora, gdzie rowerzyści w garniturach jeżdżą nawet po torowiskach tramwajowych;

– jechałem autobusem, w którym najprawdopodobniej miałem najniższe IQ (no może poza kierowcą, chociaż też nie mam pewności), a pod ziemią zderzały się hadrony, czasem nawet pojawił sie bozon Higgsa. Nic z tego nie rozumiem, za to wszyscy pasażerowie autobusu łapią bozony Higgsa na śniadanie;

– na francuskiej ziemi jechałem przez góry wzdłuż rzeki Rodan, po świetnym szlaku, którego przeważnie nie ma;

– dotarłem do przecudnego Lyonu, który zwiedzałem piechotą w nocy i rowerem w dzień; tamtejsi rowerzyści wygrywają konkurs pt. kto częściej przejedzie na czerwonym świetle; mój rower otrzymał zaszczytne miejsce w hotelowym holu, a ja rano dostałem butelkę wody na drogę;

– trochę pociągiem, a trochę na własnych kołach dojechałem do Awinionu, w którym chciałem zatańczyć na moście, ale Grzesia Skawińskiego nie było w pobliżu; nie było też żadnego papieża, za to odbywała się miesięcznica (czyli festiwal trwający cały miesiąc);

– regionalny francuski pociąg zawiózł mnie do hiszpańskiej granicy, nie żebym sam nie dał rady dojechać, ale po prostu czas się już kończył;

– granicę przejechałem piękną, krętą drogą przez górki;

– trafiłem do holenderskiego getta kempingowego, z którego na szczęście czym prędzej uciekłem;

– omijając zakorkowane drogi i tłumy turystycznej szarańczy przejechałem jeszcze piękniejszą i jeszcze bardziej krętą drogą GI-682, aż dotarłem do gościnnego Lloret de Mar, zapchanego turystami do granic możliwości;

– spędziłem chwilę na ulubionej plaży, a nawet w wodzie;

– żeby zwalczyć poczucie niedosytu związane z oszukańczymi podróżami pociągiem wspiąłem się rowerem na całkiem pokaźną górkę o nazwie Turo de l’Home, na której szczycie powitały mnie holenderskie brawa i katalońska flaga;

– odwiedziłem najbardziej wysuniętą na wschód restaurację w kontynentalnej Hiszpanii (na razie w Hiszpanii, a co będzie dalej, wie tylko Marian Rachoj);

– zapakowałem rower do kartonu podarowanego przez jeden ze sklepów w Lloret, wsiadłem w autobus, pojechałem na lotnisko, gdzie wskutek strajku pracowników musiałem sam zanieść ten karton do samolotu (no, prawie).

No i wróciłem do mojego cudownego, spokojnego i bezpiecznego miasteczka, do którego za chwilę przypłynęły żaglowce i zwaliła się stonka chyba jeszcze liczniejsza, niż do Katalonii.

Update nomor dua czyli już dawno po powrocie

1 April 2017

Szanowni Państwo. Niniejszym przedstawiam skrócone podsumowanie niedawno zakończonej wycieczki pod tytułem “Rowerowy Idiota w Porze Deszczowej”:

Rozdymka vs najeżka
– wsiadłem do samolotu z rowerem i nawet nie musiałem za niego płacić

– odwiedziłem beznadziejnie nieciekawe miasto Doha, w którym za kilka lat kibice piłkarscy masowo zanudzą się na śmierć

– zostawiłem rower w hotelu w Manado i poszedłem nurkować w śmieciach na wyspie Bunaken

Rozdymka vs najeżka

– byłem świadkiem sylwestrowej destrukcji fajerwerkowej, na szczęście bez ofiar w ludziach

– wróciłem po 10 dniach a rower dalej stał w kartonie

– przypadkowo trafiłem do rezerwatu z małpeczkami i na rodzinną imprezę

– nie mogłem wypakować roweru bo solidnie lało, więc poleciałem tam gdzie lało trochę mniej

– nurkowałem w Gorontalo przez kolejne 3 dni, nie było rekinów wielorybich, za to widziałem 3 orki (niestety z daleka i nie te z Władcy Pierścieni) i spotkałem mnóstwo sympatycznych lokalsów

Gorontalo

– chorowałem przez następne 3 dni, próbując załatwić przedłużenie wizy

– wróciłem do roweru, wypakowałem go i zabrałem promem na wyspę z ekstremalnie stromymi drogami zwaną Siau

– przejechałem kilka km po zabójczych podjazdach, byłem blisko zawału serca, lokalsi zaprosili mnie z litości na ciasteczko, po czym poszedłem pływać w morzu podgrzewanym przez wulkan, który fajnie świeci w nocy

– przesiadłem się na motorower, do tego z 75-letnim szwajcarskim pasażerem, co okazało się być słabym pomysłem skutkującym (na szczęście drobnymi) obrażeniami kończyn dolnych

– wróciłem do Manado i zapakowałem rower do kartonu

– wiedziony nagłym impulsem wsiadłem w samolot i poleciałem do Singapuru, żeby posłuchać potwornego hałasu robionego przez czterech starszych panów ubranych na czarno

Singapurnia nocą

– przy okazji przejechałem się pożyczonym szrotem rowerowym, poszedłem do muzeum, obejrzałem światełka wielkiego miasta i najlepsze lotnisko na świecie

– wróciłem do roweru, chciałem nim trochę pojeździć po górach ale deszcz zmył drogi

– wsiadłem w samolot i poleciałem na wyspę Morotai, na której spotkałem się z liczną ekipą rekinków groźnie zwanych żarłaczami rafowymi czarnopłetwymi

– rower też miał kilka swoich chwil, tym razem bez stromych podjazdów

– popłynąłem łódką na piękną wyspę Dodola, gdzie wreszcie była plaża bez śmieci, za to z ekipą lokalnych turystów, łupiącą muzyką i dronem

– szybka łódź zawiozła mnie do Tobelo, gdzie zostałem przywitany piwkiem i względnie czystą plażą o pięknej nazwie Kupa Kupa Beach

– korzystając z roweru odwiedziłem dwa pobliskie jeziorka, zmokłem trochę, nauczyłem się obierać orzechy muszkatołowca i zostałem fanem lokalnego futbolu, po tysiąckroć odpowiadając na “Hello Mister!”

– zaliczyłem kilka pobliskich wysepek, próbując się nie utopić podczas pływania z rurką

– spędziłem męczący dzień w podróży, najpierw samochodem z dziwną deską rozdzielczą, potem szybką łodzią z kompletnym maniakiem u steru, a potem taksówką, która zabrała mnie do całkiem przyjemnej willi na wyspie Ternate, do tego z widokiem na wulkan

– przez cały dzień pedałowałem wokół sąsiedniej wyspy Tidore, znów z ekstremalnymi podjazdami, za to praktycznie bez samochodów

– zapakowałem rower do kartonu po raz ostatni, wsiadłem w samolot i poleciałem do Jakarty, gdzie czekał na mnie hotelowy basen i bar na dachu z widokiem na lądujące samoloty

– poleciałem do domu, niestety rower nie przesiadał się tak szybko jak ja, więc pojawił się dopiero po 5 dniach.

Rower przeleciał około 22 tysięcy kilometrów, a przejechał jakieś 200. Trochę żenada. Ale nie żałuję, że go zabrałem ze sobą. I na pewno nie był to ostatni raz.

Szybki update nomor satu

2 January 2017

Ktoś tu jeszcze zagląda? Jeśli tak, to chciałem poinformować, że mam zamiar odkopać tego blogaska nieco. Jak mi to wyjdzie – zobaczymy. Na razie tylko delikatnie chciałem przypomnieć o jego istnieniu. Do zobaczenia wkrótce!

 

Sulawesi (Celebes) – informacje praktyczne

25 April 2016

Ktoś mi niedawno zarzucił, że moja nowa pisanina jest od niechcenia. Wziąłem to sobie do serca i solidnie się przyłożyłem. Dziełem ostatnich kilku tygodni (a raczej już miesięcy) jest chyba największy i najbardziej szczegółowy przewodnik po indonezyjskiej wyspie Sulawesi w polskim internecie. Cieszcie się nim i radujcie, szukajcie biletów lotniczych i pakujcie graty!

Po co tam jechać?

Jeśli interesują Was zabytki – nie jedźcie na Sulawesi. Po prostu ich tam nie ma. Jeśli chcecie spacerować po klimatycznych miasteczkach – jedźcie gdzieś indziej, najlepiej nie do Indonezji. Piękne plaże – owszem, trochę ich na Sulawesi jest, większość w dość dużej odległości od głównych miast (czytaj: na Togianach), ale tych najpiękniejszych szukałbym raczej na Molukach. Albo na Filipinach. Na Sulawesi znajdziecie za to ciekawe krajobrazy, jeszcze ciekawsze obyczaje pogrzebowe, i bardzo przyjaznych ludzi. A najciekawsze i tak jest nurkowanie. Sulawesi zdecydowanie nie jest dla wszystkich. Na dodatek wyspa jest tak wielka, że nawet powierzchowne zwiedzenie wszystkich ciekawych miejsc zajmie jakieś 2 miesiące.

Ogólne info

Wyspa Sulawesi, zwana też Celebes, to naprawdę dziwny twór. Ma prawdopodobnie najdziwniejszy kształt ze wszystkich wysp na świecie. Na mapie wygląda jak małpa zwisająca z drzewa albo może jak pająk. Ma powierzchnię nieco większą niż pół Polski i mniej więcej połowę naszej ludności. Leży na wschód od Borneo, na północ od Flores i na południe od filipińskiej wyspy Mindanao. Większą część jej powierzchni zajmują góry, najwyższa ma prawie 3,5 tys. m npm. Jest trochę jezior, na północy kilka czynnych wulkanów, dwa duże miasta i mnóstwo miejsc, w które mało który turysta jeździ. Szybki przejazd przez całą wyspę zajmie co najmniej 3 tygodnie. Więc lepiej załatwcie sobie dłuuugi urlop.

Ludzie

Poza północną, chrześcijańską częścią wyspy (Manado i okolice) zdecydowana większość mieszkańców to muzułmanie. W praktyce oznacza to tylko tyle, że czasem jest ramadan i ciężko w ciągu dnia dostać coś do jedzenia, a dostęp do alkoholu bywa utrudniony. Co kilka lat zdarzają się jakieś akty przemocy między muzułmanami a chrześcijanami, ostatnio chyba w 2006 w okolicy Poso było kilka poderżniętych gardeł, ale lokalsi zgodnie twierdzą, że to nie oni, tylko przyjezdni. Generalnie można powiedzieć, że ludność muzułmańska i chrześcijańska żyją sobie zgodnie i nikt nikomu nie wadzi. Mieszkańcy Sulawesi są przeważnie bardzo otwarci i sympatyczni, nawet jeśli bywają mało rozgarnięci i zdezorganizowani. Przeważnie starają się być pomocni, mimo ograniczonej znajomości angielskiego próbują nawiązywać kontakt z turystami, często sami proszą o zdjęcia albo zapraszają do rozmów. Ale zdecydowanie polecam zapoznanie się z podstawami języka indonezyjskiego – przynajmniej z liczebnikami, bo to bardzo ułatwia wszelkie negocjacje cenowe.

Jak dotrzeć?

Na Sulawesi są dwa międzynarodowe lotniska – Makassar (UPG) na południowo-zachodnim końcu wyspy i Manado (MDC) na północnym wschodzie. Do Makassaru można dolecieć liniami AirAsia z Kuala Lumpur. Z kolei do Manado są loty z Singapuru liniami SilkAir. Do obu tych miast można też dolecieć różnymi liniami krajowymi z Dżakarty i z Bali (Denpasar). Połączenie przez Dżakartę chciałbym jednak odradzić – tamtejsze lotnisko jest podłe, dojazd do miasta fatalny, możliwości noclegowe w okolicy też raczej kiepskie. Osobiście wybrałbym lot przez KL. Promocyjne ceny lotów KL-Makassar w AirAsia zaczynają się od 200 zł w jedną stronę, krótko przed wylotem mogą kosztować w okolicy 500 zł, przeważnie 300-400. Lot z Dżakarty do Makassaru kosztował mnie ok. 270 zł.

Ważne info: Większość indonezyjskich linii lotniczych (a może nawet wszystkie) nie akceptuje zagranicznych kart kredytowych na swoich stronach internetowych. Jest na to sposób – nazywa się tiket.com. To pośrednik, przez którego można kupić bilety lotnicze po cenach dokładnie takich samych jak u przewoźnika czy u agenta w biurze. Jest też ponoć kilka innych podobnych stron (nusatrip.com, traveloka.com). Sprawdzałem tylko tiket.com – działa, żadnych szwindli na razie nie zanotowałem. Do tego na ich stronie jest całkiem sprytna wyszukiwarka pokazująca najtańsze połączenia.

Dla porządku należy też dodać, że port w Makassarze oferuje też połączenia promowe z innymi wyspami Indonezji. Można tam dopłynąć z Surabayi (Jawa), Balikpapan (Kalimantan/Borneo), Bali i ponoć też z wyspy Flores. Promy są zatłoczone, rejs trwa potwornie długo, ale jeśli lubicie morskie przygody z brakiem dostępu do toalety przez kilkadziesiąt godzin, to może Wam się spodobać. Życzę też owocnych odwiedzin na stronie Pelni.co.id.

 

Wizy do Indonezji

Od 15 czerwca 2015 Polacy są na liście narodowości, które mogą skorzystać z opcji Visa Free. Jest to po prostu darmowa wiza wydawana na lotnisku, ważna przez 30 dni (wliczając dzień przylotu i wylotu). Ważne: ta wiza NIE MOŻE zostać przedłużona. Więc jeśli chcecie zostać w Indonezji dłużej niż 30 dni, musicie starać się o wizę w ambasadzie lub konsulacie Indonezji. Kara za przedłużenie pobytu (overstay) wynosi 300 tysięcy rupii (ok. 25 USD) za każdy dzień, więc w przypadku kilkudniowego przedłużenia może to być sensowne rozwiązanie. Pobierają ją urzędnicy Immigration przy wylocie. W Dżakarcie zajęło mi to raptem kilka minut, ale radziłbym zarezerwować sobie trochę więcej czasu na wypadek, gdyby urzędnicy akurat poszli na obiad.

Transport na Sulawesi i w okolicach

Główna droga (Jalan Trans Sulawesi czyli Trans Sulawesi Highway) prowadzi przez całą wyspę. Jej łączna długość to około 1700 km. Generalnie jest w dość przyzwoitym stanie (nawierzchnia asfaltowa), ale zdarzają się odcinki zniszczone przez osunięcia ziemi. Ponieważ centralna część wyspy jest górzysta, droga jest kręta, a średnia prędkość podróżna to nie więcej niż 30 km/h, niezależnie od środka transportu. Weźcie to pod uwagę przy planowaniu podróży. Podróż z Makassaru do Rantepao (ok. 300 km) zajmie cały dzień (albo noc), podobnie odcinek Rantepao-Tentena.

Samolot: ceny biletów lotniczych nie są specjalnie wygórowane, więc warto rozważyć lot, szczególnie jeśli macie mało czasu. Z Makassaru można dolecieć do wszystkich większych miast wyspy: Manado, Rantepao, Poso, Palu, Luwuk czy Kendari. Z Manado jest też połączenie do Gorontalo (przydatne dla tych, którzy wybierają się na wyspy Togian). Przykładowe ceny: Makassar-Poso – 600 000 IDR, Gorontalo-Manado: od 500 000 IDR.

W niektóre miejsca (np. Togiany czy niektóre wyspy archipelagu Wakatobi) można dotrzeć tylko drogą morską. Do tego promy kursują tylko w niektóre dni – prom Tuna Tomini pływa między Togianami a Gorontalo 2 razy w tygodniu. Warto z wyprzedzeniem sprawdzić jakie to dni, bo to właśnie prom determinuje czas pobytu na Togianach.

Niedawno otwarte zostało lotnisko w mieście Ampana – na razie działa tam tylko jedna linia (Aviastar), która lata raz w tygodniu (czwartek) na trasie Gorontalo-Ampana-Luwuk, ale prawdopodobnie wkrótce pojawią się loty z Makassaru i/lub Manado, co znacznie ułatwi dotarcie na wyspy. I to będzie chyba koniec Togianów jakie znamy…

Autobusy: Kursują między dużymi miastami. Na trasie Makassar-Tana Toraja jest ich kilka dziennie (i nocnie). Im dalej na północ, tym mniej autobusów. Nie znam sytuacji na północny zachód od Poso (relacje w necie sugerują, że jest kiepsko z transportem), ale z Makassaru do Ampany można dojechać względnie wygodnie. Są nawet autobusy nocne, jednak wybrałbym jazdę w dzień ze względu na widoki. Makassar-Rantepao (Tana Toraja) – ok. 10 godzin, Rantepao-Ampana – cały dzień jazdy. W środkowym Sulawesi (Poso-Ampana-Luwuk) kursują minibusy z obłąkanymi kierowcami i łupanką z głośników. Poso – Ampana: 4 godziny, Ampana – Luwuk: 7 godzin.

Kijang: 7-osobowe samochody (SUV), kursujące na większych odległościach między miastami. Zwykle pakuje się do nich ponad 10 osób. Można spróbować kupić 2 miejsca, jeśli chcecie mieć odrobinę komfortu. W przeciwnym wypadku będziecie podróżować jak sardynki w gorącej puszce, jeśli kierowca nie włączy klimy. Podróżowałem nimi na odcinkach Makassar-Bira: 5-6 godzin, 70-80 000 IDR, i Gorontalo-Manado: ok. 9 godzin, 120 000 IDR. Jeśli jesteście w grupie, możecie wynająć takiego kijanga z kierowcą.

W miastach i ich okolicach kursują prymitywne minibusy zwane bemo, pete-pete albo angkot. Są tanie (poniżej 10 000 IDR za kurs), ale nigdy nie udało mi się dowiedzieć dokąd jadą.

Becak (czyt. beczak): to po prostu riksza. Całkiem niezła opcja w centrum Makassaru i np. do portu. Koszt: 10-20 000 IDR w zależności od trasy i chęci do targowania.

Bentor: riksza motocyklowa czyli lokalna odmiana tuk-tuka. Popularna na przykład w Gorontalo.

Ojek: taksówka motocyklowa, czyli siadasz za kierowcą i jazda.

Taksówki: byłem zaskoczony, ale w Makassarze wszyscy taksówkarze używali licznika bez specjalnego proszenia. Długi kurs na lotnisko kosztował mnie 100 000 IDR, na terminal Malengkeri – 60 000.

Rower: czytałem sporo opowieści o podróżowaniu rowerem po Sulawesi, widziałem nawet ze dwie osoby na rowerach między Makassarem a Birą, ale to jest opcja naprawdę dla twardzieli. Góry prawie wszędzie i do tego absurdalny ruch samochodowy w miastach i ich okolicach. Nie spotkałem też nigdzie możliwości wypożyczenia rowerów, chociaż podobno takowa istnieje w Tomohon.

Piechotą: w miastach Indonezji generalnie się nie chodzi. Ewentualne od taksówki/skutera/rikszy do hotelu/knajpy/centrum handlowego/innego środka transportu. Maksymalnie kilkadziesiąt metrów. Chodniki są wynalazkiem raczej nieznanym, a jeśli istnieją, na pewno są czymś zastawione. Głównie samochodami i skuterami. Osobiście przeszedłem kilka kilometrów po Makassarze i nie były to zbyt przyjemne chwile. Jeśli gdzieś będziecie szli, to uważajcie – głównie na pojazdy, których kierowcy będą chcieli Was zabić. Albo zabrać. Uważajcie też na dziury w nawierzchni, na szczury, na rozkładające się śmieci… Generalnie warto patrzeć pod nogi.

Elektryczność

Wtyczki takie jak w Polsce. Są miejsca, gdzie nie ma elektryczności z sieci (głównie na Togianach), tylko z generatorów, w związku z tym nie oczekujcie zasilania przez całą dobę.

Internet

Na Togianach prawie nie występuje, poza okolicami Wakai, gdzie stoją dwa maszty, rozsiewające wokoło żałosny sygnał EDGE. W pozostałych częściach Sulawesi można liczyć na całkiem niezły sygnał przynajmniej dwóch głównych operatorów: Indosat i Telkomsel. Za 100 000 IDR (ok. 30 zł) udało mi się kupić kartę pre-paid Telkomsela z pakietem 8 GB danych ważnym przez miesiąc. To dużo lepsze rozwiązanie niż ganianie za zasięgiem darmowego wifi, które na dodatek bywa naprawdę tragicznie wolne. Kartę prepaid i doładowania dostaniecie chyba w każdej, nawet najmniejszej dziurze, ale oczywiście najprościej będzie to zrobić w Makassarze albo w Manado.

Pieniądze i koszty

Większość bankomatów ma limit jednorazowej wypłaty, zwykle między 2 a 3 miliony rupii (ok. 600-900 zł). Bankomaty są w większości miast i miasteczek, ale na Togianach i na Bunakenie ich nie ma. Warto więc zatroszczyć się o zapas gotówki.

Koszty podróżowania i pobytu na Sulawesi są względnie niskie. Ceny najtańszych noclegów zaczynają się już od 100 tys. rupii (ok. 30 zł), tyle że zwykle będzie to prosta nora ze wspólną toaletą (czytaj “narciarzem”). Jeśli oczekujecie względnie sensownego komfortu, przygotujcie się na wydatek od 200 tysięcy rupii w górę za pokój dwuosobowy. Na Togianach właściwie wszystkie ośrodki turystyczne podają ceny z całodniowym wyżywieniem – w najtańszych miejscach jest to 125 tys. rupii za osobę.

Jedzenie

Jeśli jesteście przyzwyczajeni do wysokich standardów kulinarnych i nie możecie żyć bez wysublimowanej kuchni, to Sulawesi nie jest dla Was. Lepsze restauracje znajdują się wyłącznie w dużych miastach (Makassar i Manado). W pozostałych częściach wyspy będziecie skazani na proste jedzenie, a na Togianach będziecie jeść wyłącznie rybę z ryżem na zmianę z ryżem i rybą. Do tego nie będziecie mieć żadnego wyboru – po prostu dostaniecie to, co akurat danego dnia ugotuje kucharz w Waszym ośrodku. Nic dziwnego więc, że w Gorontalo, pierwszego dnia po opuszczeniu Togianów, wszyscy turyści udają się na poszukiwanie pizzy. Najlepsza pizza w mieście (Magic Pan Pizza) będzie prawdopodobnie najgorszą, jaką jedliście w życiu. Z drugiej strony macie do dyspozycji przepyszne satay (szaszłyczki z sosem z orzeszków ziemnych), sprzedawane zarówno w ulicznych knajpach za grosze, jak też serwowane w porządnych restauracjach (polecam King Satay w Manado). Moją ulubioną uliczną przekąską jest terang bulan – gruby i słodki naleśnik z orzeszkami, czekoladą, sezamem i innymi dodatkami. Czasem potrafi wystarczyć jako substytut pełnego posiłku. Inne uliczne jedzenie warte uwagi to pisang epe – grillowany banan z dodatkami, np. z czekoladą albo serem, serwowany na bulwarze w Makassarze.

Alkohol

Niby oczywista rzecz, a wcale taka oczywista nie jest. Piwo jest dostępne wszędzie, gdzie pojawiają się turyści. Duża butla Bintanga kosztuje 30-35 tysięcy IDR, czyli ok 10 zł. Z mocniejszymi alkoholami są dużo większe problemy – są do dostania, ale ceny są absurdalne – w Manado butelka Jacka Danielsa kosztuje ok. 150 złotych. Można dostać lokalny bimber (arak) i wino palmowe. Jeśli lubicie lepsze alkohole, to polecam zaopatrzenie się w sklepie wolnocłowym po drodze.

Plastik

W indonezyjskich sklepach przy zakupie 5 produktów dostaniecie co najmniej 6 plastikowych torebek. Jeśli chcecie zrobić coś dobrego dla naszej planety, to postarajcie się nie ich po prostu nie brać (“tidak plastik“). System recyklingu nie istnieje, więc wszystkie te reklamówki wylądują prędzej czy później w morzu albo w najlepszym wypadku na wysypisku. To samo dotyczy plastikowych butelek. Nie polecam picia wody z kranu, ale w niektórych miejscach można za darmo albo za niewielką opłatą dostać wodę z dużych butli.

Miejsca na Sulawesi

Makassar – dla zmyłki nazywany także Ujung Pandang – największe miasto na południu wyspy, z potwornie męczącym ruchem samochodowym i motocyklowym. Warto stąd uciec natychmiast po załatwieniu wszystkich niezbędnych spraw. Jeśli podróżujecie z północy na południe, możecie tu zaznać odrobiny cywilizacji po długiej przerwie. Są centra handlowe, względnie eleganckie restauracje, znośny bulwar z ulicznym jedzeniem, jest nawet kino i wesołe miasteczko pod dachem. Stary port (Paotere) – wart odwiedzenia, chociaż w 2015 jakoś nie było tam zbyt przyjaznej atmosfery. Moja relacja z 2010: tutaj (http://lachman.blox.pl/2010/07/Indonezyjskim-miastom-mowie-NIE.html), a relacja z 2015 jeszcze się nie napisała.

Lotnisko nosi dumnie imię Sułtana Hasanuddina, kimkolwiek był. W systemach rezerwacyjnych figuruje jako Makassar albo Ujung Pandang (UPG). To ponoć drugi co do wielkości port lotniczy w Indonezji. Robi całkiem niezłe wrażenie – jest czysto, trochę knajpek, są nawet dwa hotele w samym terminalu – Ibis Budget i d’Prima (link) usytuowany w strefie odlotów lotniska. Między centrum a lotniskiem kursuje autobus, generalnie odchodzi o pełnej godzinie z centrum między 05:00 a 20:00, z lotniska między 8:00 a 24:00 (czas jazdy do 1 godziny, 27 000 IDR). (info). Przystanek w centrum (Jalan Riburane) nie jest dobrze oznaczony – znajduje się mniej więcej naprzeciwko bankomatu Danamon, koło Rabobanku.

Autobusy na północ (np. do Tana Toraja) odjeżdżają z Terminalu Daya, ok. godziny od centrum. Jeśli chcecie wiedzieć, czego się spodziewać – zajrzyjcie do mojej relacji z 2010 (link). Autobusy i kijangi do Biry (5-6 godzin, 70 000 IDR) – z Terminalu Malengkeri, pół godziny taksówką (50 000 IDR).

Polecany nocleg w Makassarze – Hotel Agung (link), Jalan Jampea (w tzw. Chinatown), 300 m od przystanku autobusu na lotnisko. Czysto, dobry ciepły prysznic. 220 000 IDR za dwójkę. Z tarasu na dachu niezły widok na to paskudne miasto i na portowe dźwigi. Na tej samej ulicy jest kilka innych hoteli w podobnej cenie.

Bira – najbliższa sensowna plaża, 5-6 godzin jazdy od Makassaru. Dla samej plaży chyba nie warto, ale nurkowanie jest naprawdę pierwsza klasa. Silne prądy i dużo rekinów. Lepiej unikać weekendów i lokalnych świąt. W pobliżu są wioski w których buduje się łodzie tradycyjnymi metodami. Nie odwiedziłem ale ponoć warto. Polecany nocleg: Bira Dive Camp (link) dla nurków, dość prymitywnie, ale przy bardzo fajnej plaży. Noclegi od 10 USD, dzień nurkowy od 80 USD z noclegiem i wyżywieniem. Obok są chyba ze dwa lepsze i droższe ośrodki. W samej wsi polecają Salassa Guest House. Więcej info o noclegach w Birze – TUTAJ.

Tana Toraja – piękne krajobrazy i lekko makabryczne zwyczaje pogrzebowe. Najbardziej turystyczny region na Sulawesi. Oglądanie krajobrazów zakłócają częste (niektórzy mówią że ciągłe) opady deszczu. Nie polecam żadnych noclegów bo jest ich tam cała masa, znajdziecie coś bez problemu. W 2010 roku spałem w Rainbow Homestay (Rantepao). Na ceremonie pogrzebowe nie potrzeba żadnego przewodnika, ale warto kupić jakieś drobne prezenty typu sztanga fajek. Moje wspomnienia z wizyty w 2010 roku znajdziecie TU albo TAM.

Jezioro Poso (Danau Poso) – położone dla zmyłki w okolicy miasteczka Tentena (a nie koło Poso, które leży nad morzem). Sympatyczny przystanek w środkowej części Sulawesi. Można pływać, jest parę wodospadów i wioski z balijską architekturą (to nie pomyłka, mieszkają tu przesiedleńcy z Bali). Można też czasem trafić na posiłek z nietoperza. W 2010 nocowałem w Ue Datu Cottages (link) – przyjazny chiński właściciel, słabe wifi. Teraz zdaje się wybór jest nieco większy. Relacja z 2010 roku tutaj.

Ampana – południowy punkt przesiadkowy na wyspy Togian (północny to Gorontalo). Niezbyt ciekawe miasteczko, ale są tam bankomaty, szpital i pyszne uliczne sataye oraz terang bulan. Ponoć występuje tam też malaria. Noclegi w Hotelu Oasis (nie ma nic wspólnego z oazą), albo w jakiejś noclegowni przy tej samej ulicy. Promy na Togiany odpływają prawie codziennie, teoretycznie o 10:00. Warto być co najmniej godzinę wcześniej, bo mogą odpłynąć wcześniej. Łodzie do Bomby (najbliżej położona wioska na Togianach) odpływają w inne dni z portu 15 minut na wschód od miasta. Jest zasięg komórkowy – ostatnie miejsce żeby wrzucić słitfocię na szajsbunia albo insta.

Togiany – archipelag wysp położonych w Zatoce Tomini, z fajnymi plażami, dobrymi nurkowaniami (polecam świetnie zachowany wrak amerykańskiego bombowca B-24 – link do filmu) i szybko rosnącą liczbą miejsc noclegowych dla turystów. Właściwie obowiązkowy punkt każdej wizyty na Sulawesi. Sporadyczna łączność komórkowa tylko w niektórych miejscach, generalny brak internetu. Noclegi raczej tylko w ośrodkach przeznaczonych dla turystów. Brak bankomatów – najbliższe w Ampanie i Gorontalo. Poniżej informacje o noclegach i innych atrakcjach na Togianach.

Poya Lisa Cottages (Bomba) (link) – na prywatnej wysepce tuż obok wioski Bomba. W 2010 było tam kilka bardzo prymitywnych domków ze wspólną toaletą (mandi), ale ponoć się trochę rozbudowali. Ulubione miejsce backpackerów. Moje wspomnienia z pobytu w 2010 roku – tutaj.

 

Island Retreat (Bomba) (link) – nie byłem, ale mają raczej pozytywne recenzje. Jedno z droższych miejsc na Togianach, ok 30 USD os/dzień.

Sanctum (Una Una) (link) – jedyny ośrodek na wyspie Una Una, 3 godziny drogi łodzią z Wakai. Publiczne łodzie (50 000 IDR) pływają 3 razy w tygodniu, więc polecam sprawdzić wcześniej. Można wynająć łódź dla max. 6 osób za ok. 800 000. Zasięg komórkowy jest bardzo słaby, z internetem też słabo, ale można się próbować skontaktować przez WhatsApp. Ceny domków od 200 000 IDR (w głębi, ze wspólną łazienką) do 275 000 IDR (z widokiem na morze i własną łazienką) za osobę. Mają własne centrum nurkowe z całkiem przyzwoitym nowym sprzętem. Bardzo przyjemne miejsce, ale poza nurkowaniem można jedynie leżeć w hamaku i czekać na erupcję wulkanu Colo. Można na tenże wulkan wejść, ale nie wiem czy to dobry pomysł, bo jest aktualnie w stanie lekkiego zagrożenia wybuchem. Krążą (bezpodstawne) plotki, że wkrótce wyspa ma znów być ewakuowana. Ostatnia erupcja Colo w 1983 spowodowała całkowite zniszczenie wszystkich domów na wyspie, i tylko wcześniejsza ewakuacja uchroniła mieszkańców przed śmiercią. Jeśli ktoś ma obawy, proponuję zajrzeć na zawsze aktualną stronę Globalnego Programu Wulkanologicznego Smithsonian Institution (link) albo na stronę Indonezyjskiego Instututu Wulkanologicznego (link) i przeczytać, jak jest naprawdę. Prawdopodobnie to właśnie aktywność wulkaniczna powoduje, że wody wokół Una Una są pełne ryb. Wirująca ławica barakud to znak firmowy jednego z tamtejszych nurkowisk.

Wakai – jeśli z jakiegoś powodu tam utkniecie, pytajcie o panią Uni, zwaną również Mrs Cabin (bo sprzedaje też miejsca w promowych kajutach), która prowadzi mały homestay (Losmen) niedaleko portu. Ma 2 pokoje dla turystów w swoim własnym domu z absolutnie syfiastymi kiblami. Ale to chyba jedyne miejsce do spania we wsi. Nie ma tam żadnych prawdziwych knajp, są za to dwa albo trzy domy, w których przygotują Wam coś do jedzenia. Jadłem u Risky’ego – ryba z surówkami, ryżem i czymś do picia kosztowała 50 000 IDR. Nie ma też żadnej kafejki internetowej ani zasięgu internetu mobilnego, mimo że tuż obok stoją dwa maszty Indosatu i Telkomsela. Jest za to zwykły zasięg komórkowy. Słaby sygnał EDGE złapiecie wypływając na morze w kierunku Kadidiri. Ponoć można się dostać utwardzoną drogą do wioski Bomba.

W okolicy Wakai (okolica oznacza max. godzinę łodzią) są 4 miejsca do spania – ośrodki zwane też z angielska resortami:

Sunset Beach (link) – najbliżej Wakai, do tego ma zasięg komórkowy i internetowy z tamtejszych nadajników. Nie byłem, opinie są względnie dobre.

Pondok Lestari (link) – najtańszy z trzech ośrodków na wyspie Kadidiri, chociaż słowo “ośrodek” jest mocno na wyrost. Mają kilka domków ze wspólnym kiblem, ze trzy nowe z własnymi toaletami i wspólną jadłodajnię. Backpackerzy kierują pierwsze kroki właśnie tam, ale w sezonie często nie ma miejsc. Mają teraz własną łódź nurkową, niestety wygląda raczej słabo. Da radę dopłynąć do najbliższych raf, ale bez szans na cokolwiek dalej.

Black Marlin Dive Resort (link) – leży w środku. Przyzwoicie zorganizowany ośrodek, mocno ukierunkowany na nurkowanie. Mają niezłą bazę nurkową, dobry sprzęt, i szybkie łodzie, dzięki którym są w stanie dopłynąć do wraku bombowca w ciągu 45 minut. Hamaki i pufy na plaży, zadaszony chill-out room nad wodą, miejsce do masażu. Można też pożyczyć kajak i popływać po okolicy. Spory wybór pokoi – od najtańszych ze wspólną łazienką za 200 000 IDR od osoby do ekskluzywnych VIP za jakieś 450 od łba. Jeśli chcecie nurkować – jedźcie do Black Marlina. Jeśli nie nurkujecie – wybierzcie raczej Lestari.

Kadidiri Paradise (link) – najstarszy i najdroższy z ośrodków, z największą ilością przestrzeni. Duża restauracja i fajny pomost. Ceny od 300 000 IDR w górę.

Inne miejsca noclegowe na Togianach:

Pitate Resort: http://togean-pitate.com
Fadhila Cottages: http://www.fadhilacottages.com/
Bolilanga Resort: http://www.bolilangaresort.com/
Malenge Lestari Cottages: http://www.lestari-cottages.com/
Waleakodi Sifa Cottages: http://www.waleakodi.com/

Przydatne strony o transporcie i noclegach na Togianach:

http://www.blackmarlindiving.com/directions-map
http://ampana-travel.com/transport-info

http://www.waleakodi.com/Schedule.html
http://www.unauna-sanctum.com/how-to-get-here.html
http://www.travelfish.org/accommodation/indonesia/sulawesi/central_sulawesi/togean_islands/all

Oczywiście zapraszam też do lektury moich własnych relacji z Togianów z roku 2010 – tutaj i tutaj.

Gorontalo – północny punkt przesiadkowy na Togiany. Większość turystów spędza tu 1-2 noce. Ale w okolicy jest naprawdę świetne nurkowanie, o którym mało kto wie. Są co najmniej 2 centra nurkowe – zdecydowanie polecam Miguels Diving Gorontalo (link). Jest tu też duże centrum handlowe, kino i parę znośnych knajp. Ponoć w okolicy też jest co robić. Lotnisko jest 12 km od miasta, wspólna taksówka kosztuje jakieś 70 000 IDR. Lot do Manado (1 godz, ok 500 000 IDR) to zdecydowanie przyjemniejsza opcja niż 8-9 godzin w kijangu (120 000 IDR) albo 10-12 w autobusie. Polecany nocleg: Grand City Hotel, ok. 200 000 IDR za dwójkę ze śniadaniem, klima, TV, ciepła woda.

 

Manado – największe miasto północnego Sulawesi, lotnisko międzynarodowe i duży port. Moim zdaniem przyjemniejsze od Makassaru. Duże hotele, centra handlowe, ciekawe rzeczy w okolicy. Punkt wypadowy na Bunaken i pobliskie wulkany. Łodzie na Bunaken (niecała godzina) odpływają z portu przy nowym moście, koło Hotelu Celebes. Publiczna łódź jest około 14, potem zostaje wynajęcie własnej łódki za 300 000 IDR. Polecany nocleg: Istanaku Guest House, 270 000 za dwójkę ze śniadaniem. Hotel Celebes też jest znośny. W 2010 chyba spałem w jakimś Unique Inn, ale niewiele pamiętam. Za to napisałem wtedy jakąś żałosną relację na blogu – tutaj.

Bunaken – wyspa w pobliżu Manado, słynąca ze świetnego nurkowania. Sporo ośrodków, ale poza nurkowaniem niewiele jest tu do roboty. Polecany nocleg: Panorama Cottages (link) dla backpackerów, Panorama 2 jeśli macie trochę więcej kasy do wydania, Bunaken Island Resort jeśli chcecie więcej luksusu. Moje wpisy z 2010 – tutaj, tutaj, i tutaj.

Gdzie nie byłem ale może warto:

Park Narodowy Lore Lindu – czytałem że jest ładnie i ciekawie. Położony w środkowym Sulawesi, informacje można znaleźć na poniższych stronach: http://www.indonesia.travel/sites/site/317/lore-lindu-national-park
https://www.lonelyplanet.com/thorntree/forums/asia-south-east-asia-islands-peninsula/topics/jungle-trekking-on-sulawesi-generally-lore-lindu-np-in-particular
http://www.bicycle-adventures.com/bada-valley.html
https://www.lonelyplanet.com/thorntree/forums/on-your-bike/topics/lore-lindu-park-bada-valley-sulawesi

Luwuk – główny ośrodek wschodniej części wyspy. Miasto przemysłu wydobycia gazu. Podobno nic ciekawego, ale może być lepszą opcją niż Poso jeśli chodzi o lot i dalszy transport na Togiany.

Tomohon – miasteczko w górach godzinę drogi od Manado, targ z przedziwnymi zwierzętami do jedzenia – węże, nietoperze, szczury. W pobliżu kilka ciekawych wulkanów i jezior. Ponoć można popływać kajakiem i pojeździć rowerem górskim.

Lembeh – mekka dla muck diverów, czyli miłośników nurkowania w śmieciach i poszukiwania najdziwniejszych podwodnych kreatur.

Wyspy Sangihe, Talaud i Siau – na północ od Sulawesi. Nie byłem ale ponoć fajne plaże. Ośrodków nurkowych brak, trzeba korzystać z liveaboardów. Jeśli nie nurkujecie, dostaniecie się tam promem z Manado albo z Bitung. Raport mojej koleżanki Gosi (2010):
http://www.travelbit.pl/forum/viewtopic.php?f=6&t=13712&start=315#p116791

Sengkang – ponoć ciekawa wioska nad jeziorem na wschód od Makassaru.

Selayar – wyspa na południe od Biry. Kursuje tam bezpośredni autobus z Makassaru i prom z Biry. Jest też lotnisko.

Wakatobi – archipelag w południowo-wschodniej części Sulawesi. Podobno fajne nurkowania, ale cholernie daleko i ciężko się tam dostać. W Wangi-Wangi jest lotnisko, można też jakąś łodzią dopłynąć po 12 godzinach na morzu. Więcej info:
http://south-sulawesi-and-wakatobi2012.blogspot.com/2012/07/wakatobi-marine-national-park.html

Bezpieczeństwo

Generalnie wydaje się, że jest bardzo, ale to bardzo bezpiecznie. Południe wyspy jest muzułmańskie, więc raczej alkoholu nie piją. Na północy piją, czasem potem wsiadają do samochodów albo na skutery, więc jest sporo wypadków. Zresztą jak prawie wszędzie największe niebezpieczeństwo dla turystów stanowi ruch drogowy oraz sami turyści. Zagrożenie pospolitą przestępczością jest raczej niewielkie, ale czujność jest wskazana. Dwie historyjki z lipca 2015: w biały dzień w centrum Makassaru złodzieje na skuterze wyrwali telefon z ręki włoskiego turysty, a w nocnym autobusie Selayar-Makassar jakiś typ zaczął się onanizować przy śpiącej Hiszpance.

Standardowa trasa turystyczna po Sulawesi wygląda następująco: przylot do Makassaru – Tana Toraja – Ampana – Togiany – Manado – Bunaken – wylot z Manado. Taka trasa zajmuje około 3 tygodni, z czego bite 6 dni spędzicie w autobusach i na promach. Jeśli macie mniej czasu – niestety trzeba z czegoś zrezygnować. Niezależnie od środka transportu, odcinek Togiany-Manado zajmuje co najmniej 24 godziny (bardziej realnie 2 pełne dni), a Togiany-Tana Toraja to pełne 2 dni w podróży. Oczywiście tę samą trasę można zrobić w odwrotnym kierunku.

Przewodnik oparty o informacje z roku 2015. Wszelkie uaktualnienia i uwagi są mile widziane.

Sulawesi (Celebes) – informacje praktyczne. Część 1.

24 April 2016

Ktoś mi niedawno zarzucił, że moja nowa pisanina jest od niechcenia. Wziąłem to sobie do serca i solidnie się przyłożyłem. Dziełem ostatnich kilku tygodni (a raczej już miesięcy) jest chyba największy i najbardziej szczegółowy przewodnik po indonezyjskiej wyspie Sulawesi w polskim internecie. Cieszcie się nim i radujcie, szukajcie biletów lotniczych i pakujcie graty!

Po co tam jechać?

Jeśli interesują Was zabytki – nie jedźcie na Sulawesi. Po prostu ich tam nie ma. Jeśli chcecie spacerować po klimatycznych miasteczkach – jedźcie gdzieś indziej, najlepiej nie do Indonezji. Piękne plaże – owszem, trochę ich na Sulawesi jest, większość w dość dużej odległości od głównych miast (czytaj: na Togianach), ale tych najpiękniejszych szukałbym raczej na Molukach. Albo na Filipinach. Na Sulawesi znajdziecie za to ciekawe krajobrazy, jeszcze ciekawsze obyczaje pogrzebowe, i bardzo przyjaznych ludzi. A najciekawsze i tak jest nurkowanie. Sulawesi zdecydowanie nie jest dla wszystkich. Na dodatek wyspa jest tak wielka, że nawet powierzchowne zwiedzenie wszystkich ciekawych miejsc zajmie jakieś 2 miesiące.

Ogólne info

Wyspa Sulawesi, zwana też Celebes, to naprawdę dziwny twór. Ma prawdopodobnie najdziwniejszy kształt ze wszystkich wysp na świecie. Na mapie wygląda jak małpa zwisająca z drzewa albo może jak pająk. Ma powierzchnię nieco większą niż pół Polski i mniej więcej połowę naszej ludności. Leży na wschód od Borneo, na północ od Flores i na południe od filipińskiej wyspy Mindanao. Większą część jej powierzchni zajmują góry, najwyższa ma prawie 3,5 tys. m npm. Jest trochę jezior, na północy kilka czynnych wulkanów, dwa duże miasta i mnóstwo miejsc, w które mało który turysta jeździ. Szybki przejazd przez całą wyspę zajmie co najmniej 3 tygodnie. Więc lepiej załatwcie sobie dłuuugi urlop.

Ludzie

Poza północną, chrześcijańską częścią wyspy (Manado i okolice) zdecydowana większość mieszkańców to muzułmanie. W praktyce oznacza to tylko tyle, że czasem jest ramadan i ciężko w ciągu dnia dostać coś do jedzenia, a dostęp do alkoholu bywa utrudniony. Co kilka lat zdarzają się jakieś akty przemocy między muzułmanami a chrześcijanami, ostatnio chyba w 2006 w okolicy Poso było kilka poderżniętych gardeł, ale lokalsi zgodnie twierdzą, że to nie oni, tylko przyjezdni. Generalnie można powiedzieć, że ludność muzułmańska i chrześcijańska żyją sobie zgodnie i nikt nikomu nie wadzi. Mieszkańcy Sulawesi są przeważnie bardzo otwarci i sympatyczni, nawet jeśli bywają mało rozgarnięci i zdezorganizowani. Przeważnie starają się być pomocni, mimo ograniczonej znajomości angielskiego próbują nawiązywać kontakt z turystami, często sami proszą o zdjęcia albo zapraszają do rozmów. Ale zdecydowanie polecam zapoznanie się z podstawami języka indonezyjskiego – przynajmniej z liczebnikami, bo to bardzo ułatwia wszelkie negocjacje cenowe.

Jak dotrzeć?

Na Sulawesi są dwa międzynarodowe lotniska – Makassar (UPG) na południowo-zachodnim końcu wyspy i Manado (MDC) na północnym wschodzie. Do Makassaru można dolecieć liniami AirAsia z Kuala Lumpur. Z kolei do Manado są loty z Singapuru liniami SilkAir. Do obu tych miast można też dolecieć różnymi liniami krajowymi z Dżakarty i z Bali (Denpasar). Połączenie przez Dżakartę chciałbym jednak odradzić – tamtejsze lotnisko jest podłe, dojazd do miasta fatalny, możliwości noclegowe w okolicy też raczej kiepskie. Osobiście wybrałbym lot przez KL. Promocyjne ceny lotów KL-Makassar w AirAsia zaczynają się od 200 zł w jedną stronę, krótko przed wylotem mogą kosztować w okolicy 500 zł, przeważnie 300-400. Lot z Dżakarty do Makassaru kosztował mnie ok. 270 zł.

Ważne info: Większość indonezyjskich linii lotniczych (a może nawet wszystkie) nie akceptuje zagranicznych kart kredytowych na swoich stronach internetowych. Jest na to sposób – nazywa się tiket.com. To pośrednik, przez którego można kupić bilety lotnicze po cenach dokładnie takich samych jak u przewoźnika czy u agenta w biurze. Jest też ponoć kilka innych podobnych stron (nusatrip.com, traveloka.com). Sprawdzałem tylko tiket.com – działa, żadnych szwindli na razie nie zanotowałem. Do tego na ich stronie jest całkiem sprytna wyszukiwarka pokazująca najtańsze połączenia.

Dla porządku należy też dodać, że port w Makassarze oferuje też połączenia promowe z innymi wyspami Indonezji. Można tam dopłynąć z Surabayi (Jawa), Balikpapan (Kalimantan/Borneo), Bali i ponoć też z wyspy Flores. Promy są zatłoczone, rejs trwa potwornie długo, ale jeśli lubicie morskie przygody z brakiem dostępu do toalety przez kilkadziesiąt godzin, to może Wam się spodobać. Życzę też owocnych odwiedzin na stronie Pelni.co.id.

 

Wizy do Indonezji

Od 15 czerwca 2015 Polacy są na liście narodowości, które mogą skorzystać z opcji Visa Free. Jest to po prostu darmowa wiza wydawana na lotnisku, ważna przez 30 dni (wliczając dzień przylotu i wylotu). Ważne: ta wiza NIE MOŻE zostać przedłużona. Więc jeśli chcecie zostać w Indonezji dłużej niż 30 dni, musicie starać się o wizę w ambasadzie lub konsulacie Indonezji. Kara za przedłużenie pobytu (overstay) wynosi 300 tysięcy rupii (ok. 25 USD) za każdy dzień, więc w przypadku kilkudniowego przedłużenia może to być sensowne rozwiązanie. Pobierają ją urzędnicy Immigration przy wylocie. W Dżakarcie zajęło mi to raptem kilka minut, ale radziłbym zarezerwować sobie trochę więcej czasu na wypadek, gdyby urzędnicy akurat poszli na obiad.

Transport na Sulawesi i w okolicach

Główna droga (Jalan Trans Sulawesi czyli Trans Sulawesi Highway) prowadzi przez całą wyspę. Jej łączna długość to około 1700 km. Generalnie jest w dość przyzwoitym stanie (nawierzchnia asfaltowa), ale zdarzają się odcinki zniszczone przez osunięcia ziemi. Ponieważ centralna część wyspy jest górzysta, droga jest kręta, a średnia prędkość podróżna to nie więcej niż 30 km/h, niezależnie od środka transportu. Weźcie to pod uwagę przy planowaniu podróży. Podróż z Makassaru do Rantepao (ok. 300 km) zajmie cały dzień (albo noc), podobnie odcinek Rantepao-Tentena.

Samolot: ceny biletów lotniczych nie są specjalnie wygórowane, więc warto rozważyć lot, szczególnie jeśli macie mało czasu. Z Makassaru można dolecieć do wszystkich większych miast wyspy: Manado, Rantepao, Poso, Palu, Luwuk czy Kendari. Z Manado jest też połączenie do Gorontalo (przydatne dla tych, którzy wybierają się na wyspy Togian). Przykładowe ceny: Makassar-Poso – 600 000 IDR, Gorontalo-Manado: od 500 000 IDR.

W niektóre miejsca (np. Togiany czy niektóre wyspy archipelagu Wakatobi) można dotrzeć tylko drogą morską. Do tego promy kursują tylko w niektóre dni – prom Tuna Tomini pływa między Togianami a Gorontalo 2 razy w tygodniu. Warto z wyprzedzeniem sprawdzić jakie to dni, bo to właśnie prom determinuje czas pobytu na Togianach.

Niedawno otwarte zostało lotnisko w mieście Ampana – na razie działa tam tylko jedna linia (Aviastar), która lata raz w tygodniu (czwartek) na trasie Gorontalo-Ampana-Luwuk, ale prawdopodobnie wkrótce pojawią się loty z Makassaru i/lub Manado, co znacznie ułatwi dotarcie na wyspy. I to będzie chyba koniec Togianów jakie znamy…

Autobusy: Kursują między dużymi miastami. Na trasie Makassar-Tana Toraja jest ich kilka dziennie (i nocnie). Im dalej na północ, tym mniej autobusów. Nie znam sytuacji na północny zachód od Poso (relacje w necie sugerują, że jest kiepsko z transportem), ale z Makassaru do Ampany można dojechać względnie wygodnie. Są nawet autobusy nocne, jednak wybrałbym jazdę w dzień ze względu na widoki. Makassar-Rantepao (Tana Toraja) – ok. 10 godzin, Rantepao-Ampana – cały dzień jazdy. W środkowym Sulawesi (Poso-Ampana-Luwuk) kursują minibusy z obłąkanymi kierowcami i łupanką z głośników. Poso – Ampana: 4 godziny, Ampana – Luwuk: 7 godzin.

Kijang: 7-osobowe samochody (SUV), kursujące na większych odległościach między miastami. Zwykle pakuje się do nich ponad 10 osób. Można spróbować kupić 2 miejsca, jeśli chcecie mieć odrobinę komfortu. W przeciwnym wypadku będziecie podróżować jak sardynki w gorącej puszce, jeśli kierowca nie włączy klimy. Podróżowałem nimi na odcinkach Makassar-Bira: 5-6 godzin, 70-80 000 IDR, i Gorontalo-Manado: ok. 9 godzin, 120 000 IDR. Jeśli jesteście w grupie, możecie wynająć takiego kijanga z kierowcą.

W miastach i ich okolicach kursują prymitywne minibusy zwane bemo, pete-pete albo angkot. Są tanie (poniżej 10 000 IDR za kurs), ale nigdy nie udało mi się dowiedzieć dokąd jadą.

Becak (czyt. beczak): to po prostu riksza. Całkiem niezła opcja w centrum Makassaru i np. do portu. Koszt: 10-20 000 IDR w zależności od trasy i chęci do targowania.

Bentor: riksza motocyklowa czyli lokalna odmiana tuk-tuka. Popularna na przykład w Gorontalo.

Ojek: taksówka motocyklowa, czyli siadasz za kierowcą i jazda.

Taksówki: byłem zaskoczony, ale w Makassarze wszyscy taksówkarze używali licznika bez specjalnego proszenia. Długi kurs na lotnisko kosztował mnie 100 000 IDR, na terminal Malengkeri – 60 000.

Rower: czytałem sporo opowieści o podróżowaniu rowerem po Sulawesi, widziałem nawet ze dwie osoby na rowerach między Makassarem a Birą, ale to jest opcja naprawdę dla twardzieli. Góry prawie wszędzie i do tego absurdalny ruch samochodowy w miastach i ich okolicach. Nie spotkałem też nigdzie możliwości wypożyczenia rowerów, chociaż podobno takowa istnieje w Tomohon.

Piechotą: w miastach Indonezji generalnie się nie chodzi. Ewentualne od taksówki/skutera/rikszy do hotelu/knajpy/centrum handlowego/innego środka transportu. Maksymalnie kilkadziesiąt metrów. Chodniki są wynalazkiem raczej nieznanym, a jeśli istnieją, na pewno są czymś zastawione. Głównie samochodami i skuterami. Osobiście przeszedłem kilka kilometrów po Makassarze i nie były to zbyt przyjemne chwile. Jeśli gdzieś będziecie szli, to uważajcie – głównie na pojazdy, których kierowcy będą chcieli Was zabić. Albo zabrać. Uważajcie też na dziury w nawierzchni, na szczury, na rozkładające się śmieci… Generalnie warto patrzeć pod nogi.

Elektryczność

Wtyczki takie jak w Polsce. Są miejsca, gdzie nie ma elektryczności z sieci (głównie na Togianach), tylko z generatorów, w związku z tym nie oczekujcie zasilania przez całą dobę.

Internet

Na Togianach prawie nie występuje, poza okolicami Wakai, gdzie stoją dwa maszty, rozsiewające wokoło żałosny sygnał EDGE. W pozostałych częściach Sulawesi można liczyć na całkiem niezły sygnał przynajmniej dwóch głównych operatorów: Indosat i Telkomsel. Za 100 000 IDR (ok. 30 zł) udało mi się kupić kartę pre-paid Telkomsela z pakietem 8 GB danych ważnym przez miesiąc. To dużo lepsze rozwiązanie niż ganianie za zasięgiem darmowego wifi, które na dodatek bywa naprawdę tragicznie wolne. Kartę prepaid i doładowania dostaniecie chyba w każdej, nawet najmniejszej dziurze, ale oczywiście najprościej będzie to zrobić w Makassarze albo w Manado.

Pieniądze i koszty

Większość bankomatów ma limit jednorazowej wypłaty, zwykle między 2 a 3 miliony rupii (ok. 600-900 zł). Bankomaty są w większości miast i miasteczek, ale na Togianach i na Bunakenie ich nie ma. Warto więc zatroszczyć się o zapas gotówki.

Koszty podróżowania i pobytu na Sulawesi są względnie niskie. Ceny najtańszych noclegów zaczynają się już od 100 tys. rupii (ok. 30 zł), tyle że zwykle będzie to prosta nora ze wspólną toaletą (czytaj "narciarzem"). Jeśli oczekujecie względnie sensownego komfortu, przygotujcie się na wydatek od 200 tysięcy rupii w górę za pokój dwuosobowy. Na Togianach właściwie wszystkie ośrodki turystyczne podają ceny z całodniowym wyżywieniem – w najtańszych miejscach jest to 125 tys. rupii za osobę.

Jedzenie

Jeśli jesteście przyzwyczajeni do wysokich standardów kulinarnych i nie możecie żyć bez wysublimowanej kuchni, to Sulawesi nie jest dla Was. Lepsze restauracje znajdują się wyłącznie w dużych miastach (Makassar i Manado). W pozostałych częściach wyspy będziecie skazani na proste jedzenie, a na Togianach będziecie jeść wyłącznie rybę z ryżem na zmianę z ryżem i rybą. Do tego nie będziecie mieć żadnego wyboru – po prostu dostaniecie to, co akurat danego dnia ugotuje kucharz w Waszym ośrodku. Nic dziwnego więc, że w Gorontalo, pierwszego dnia po opuszczeniu Togianów, wszyscy turyści udają się na poszukiwanie pizzy. Najlepsza pizza w mieście (Magic Pan Pizza) będzie prawdopodobnie najgorszą, jaką jedliście w życiu. Z drugiej strony macie do dyspozycji przepyszne satay (szaszłyczki z sosem z orzeszków ziemnych), sprzedawane zarówno w ulicznych knajpach za grosze, jak też serwowane w porządnych restauracjach (polecam King Satay w Manado). Moją ulubioną uliczną przekąską jest terang bulan – gruby i słodki naleśnik z orzeszkami, czekoladą, sezamem i innymi dodatkami. Czasem potrafi wystarczyć jako substytut pełnego posiłku. Inne uliczne jedzenie warte uwagi to pisang epe – grillowany banan z dodatkami, np. z czekoladą albo serem, serwowany na bulwarze w Makassarze.

Alkohol

Niby oczywista rzecz, a wcale taka oczywista nie jest. Piwo jest dostępne wszędzie, gdzie pojawiają się turyści. Duża butla Bintanga kosztuje 30-35 tysięcy IDR, czyli ok 10 zł. Z mocniejszymi alkoholami są dużo większe problemy – są do dostania, ale ceny są absurdalne – w Manado butelka Jacka Danielsa kosztuje ok. 150 złotych. Można dostać lokalny bimber (arak) i wino palmowe. Jeśli lubicie lepsze alkohole, to polecam zaopatrzenie się w sklepie wolnocłowym po drodze.

Plastik

W indonezyjskich sklepach przy zakupie 5 produktów dostaniecie co najmniej 6 plastikowych torebek. Jeśli chcecie zrobić coś dobrego dla naszej planety, to postarajcie się nie ich po prostu nie brać ("tidak plastik"). System recyklingu nie istnieje, więc wszystkie te reklamówki wylądują prędzej czy później w morzu albo w najlepszym wypadku na wysypisku. To samo dotyczy plastikowych butelek. Nie polecam picia wody z kranu, ale w niektórych miejscach można za darmo albo za niewielką opłatą dostać wodę z dużych butli.

Blogasek powstaje z martwych

13 September 2015


Radujcie się Parafianie, albowiem radosną mam dla Was nowinę! Wakacje się skończyły i martwy okres na Zajefajnym Blogasku też się właśnie kończy. Głównie dlatego, że chwilowa niesprawność nie pozwala mi wypełniać każdej wolnej chwili jazdą na rowerze. Więc postanowiłem coś napisać, żebyście nie myśleli, że zacząłem grać w golfa albo oglądać polskie seriale lub programy kulinarne.




Nie każdy zagląda na Szajsbuka, więc jestem Wam winien skróconą relację z ostatniej wycieczki. Trafiony nagłym impulsem, pod koniec czerwca zakupiłem w tureckich liniach lotniczych bilecik do Dżakarty. To był błąd, ale o tym dowiedziałem się nieco później. Ale głównym celem mojego wyjazdu była wyspa Celebes vel Sulawesi. Tak, byłem tam już, ale teraz chodziło wyłącznie o nurkowanie. Więc właściwie nie było żadnego zwiedzania na lądzie.











W dużym skrócie:


– uciekłem przed fatalnym lipcem w Ojczyźnie,


– w Stambule dowiedziałem się, że można podstawić samolot bez załogi,


– w Jakarcie pierwszy raz w życiu poszedłem do okienka i powiedziałem “bilet na najbliższy samolot poproszę”,


– w Makassarze ciężko odchorowałem jet lag i przez 2 dni nie mogłem się ruszyć z tego paskudnego miasta, dobrze że dawali pyszne grillowane banany,


– spędziłem 5 ciężkich godzin w zatłoczonym SUVie do miasteczka Bira, a na koniec podróży zostałem obrzygany przez współpasażera lat 7,


– w Birze przez kilka dni widywałem więcej rekinów niż ludzi, za to wśród tych nielicznych ludzi był sam Mahomet,


– takim samym zatłoczonym pojazdem wróciłem do Makassaru, tym razem bez rzygania,


– spędziłem długi dzień w drodze do środkowej części wyspy, a po
drodze: namówiłem parę Niemców do zrobienia kursu nurkowania; zrobiłem parę zdjęć na targu w Poso; przetrwałem 4 godziny w minibusie z naćpanym kierowcą-maniakiem i łupiącym indo-disco; zjadłem pysznego sataya i słodkiego terang bulana,


– przeżyłem mrożący krew w żyłach dzień na morzu w małej łódce z uszkodzonymi silnikami,


– na wyspie Una Una obejrzałem wirującą ławicę barakud oraz nagłą śmierć małego kotka,


– na wyspie Kadidiri po raz kolejny odwiedziłem wrak bombowca i oglądałem nieznane mi wcześniej ślimaczki,


– na promie byłem świadkiem exodusu europejskich uchodźców z wysp Togian, spędzających noc na pokładzie, sam jednak spałem wygodnie w klimatyzowanej kajucie,


– w Gorontalo widziałem kopulujące płaszczki i inne dziwne podwodne stwory,


– wreszcie na wyspie Bunaken spędzałem całe dnie (a czasem noce) pod wodą przez bity tydzień i zupełnie nie chciałem stamtąd wyjechać,


– spędziłem dzień i noc w Manado oraz kawałek wieczoru w Dżakarcie i uciekłem stamtąd jak najszybciej się dało,


– zapłaciłem oficjalną karę za nielegalne przedłużenie pobytu, a pan ze służby imigracyjnej bezczelnie schował te pieniądze do kieszeni,


– w drodze powrotnej zobaczyłem ciche i spokojne centrum Stambułu i wszedłem do dziwnego podziemnego zbiornika wodnego.

A potem wróciłem do domu i znów było lato.

Isla Grubych Mujeres

7 May 2015

Prom z Puerto Juarez zawiózł mnie na Isla Mujeres. Czyli Wyspę Kobiet. Fakt, pierwszym widokiem po wyjściu z przystani promowej rzeczywiście była kobieta. Siedząca na wózku golfowym, w niezwykle skąpym bikini, natychmiast przykuła moją uwagę. Głównie faktem, że była wielkości małego samochodu. Zawyłem z rozpaczy i poszedłem szukać miejsca do spania.

Isla Mujeres jest opisywana jako “relaxed, laid back place“. Ostatnio nawet czytałem, że jest rajska. Taaaa. Rajska, relaxed i laid back to może by i była, gdyby wygonić z niej wszystkich jankeskich turystów, jeżdzących w kółko tymi cholernymi wózkami golfowymi. Jedynym miejscem, gdzie wózki nie dojeżdżają, jest plaża. Uciekłem tam czym prędzej i wreszcie mogłem się trochę nacieszyć kąpielą w rozkosznych wodach Morza Karaibskiego w promieniach zachodzącego słońca.

Skoczyłem do centrum nurkowego zapisać się na nura, i nawet się udało. W sam raz na rozgrzewkę po roku przerwy, coś bardzo luźnego. Nie sądziłem tylko że będzie aż tak luźne. W zasadzie to mogłem to samo zrobić z maską i rurką. Podwodne muzeum z setkami rzeźb ustawionych pod wodą kilka lat temu byłoby świetne na nocnego nura. W ciągu dnia nie robi jakiegoś oszałamiającego wrażenia.

Kolejnego dnia pożyczyłem sobie rozklekotany rower za jakieś absurdalne pieniądze i pojechałem na południowy koniec wyspy, po drodze wyprzedzając większość wózków golfowych. Tam spotkałem prawdziwą kobietę. Niestety nie była zbyt kontaktowa, może przez tego węża na głowie.

Zwiedziłem cypel będący najbardziej wysuniętym na wschód punktem na terytorium Meksyku, pogapiłem się na fale uderzające w skaliste wybrzeże, i popedałowałem z powrotem. Golfiarze trochę u mnie zapunktowali, bo poczęstowali mnie zimnym bronkiem w czasie jazdy. Poznałem się bliżej z najbardziej atrakcyjną, a na pewno najszczuplejszą kobietą na Wyspie Kobiet. A potem oddałem rowerek, zabrałem graty i wieczornym promem wróciłem do Cancun.

Isla Mujeres – informacje praktyczne:

Dojazd: Promy pływają z Puerto Juarez (kawałek na północ od centrum Cancun, dojazd taksówką lub autobusem, 40-50 peso) i kosztują 300 peso w obie strony. Są też droższe promy pływające z hotelowej części Cancun. Centrum miasteczka i większość hoteli jest położona w niewielkiej odległości od przystani promowej, więc żadne taksówki nie będą raczej potrzebne.

Noclegi: Lista hoteli i pensjonatów jest dostępna pod tym adresem: http://www.isla-mujeres.net/acomcentro.htm. Backpackerom mogę polecić hostel Poc-Na (www.pocna.com), który ma też swoje centrum nurkowe. Ja nocowałem w Hotelu Osorio, który jest bardzo prymitywnym, ale czystym i całkiem tanim miejscem do spania, całkiem blisko większości knajp i przystani promowej. Na plażę 10 minut piechotą.

Jedzenie: Knajp jest od cholery, wszelkiej maści. Z głodu nie umrzecie. Na północ od przystani promowej jest parę seafoodowni, dobre ceviche dają.

Atrakcje: Sensowna plaża jest tylko na północnym krańcu wyspy. W słoneczny, bezwietrzny dzień jest zapchana wielorybami. Na szczęście stadne to zwierzęta, lubią być blisko źródeł hałasu oraz wodopoju, więc gromadzą się przy kilku barach z plażowymi drinkami i łupiącą muzą. 200 metrów dalej, gdzie barów i muzy (na razie) brak, da się żyć. W wodzie tłoku też nie ma, ale nie nastawiajcie się na wielkie pływanie, bo w trosce o życie i zdrowie wielorybów wyznaczono strefę do kąpieli, gdzie woda sięga maksymalnie piersi.

Poza plażą… można pożyczyć rower (polecam) albo wózek golfowy (polecam tylko emerytom z co najmniej 30-kilową nadwagą) i pojechać na drugi koniec wyspy. Tam są fajne klify, rzeźba kobiety z pełnymi piersiami i wężem na głowie, jakiś jaszczur (żywe jaszczury też są) oraz latarnia morska i knajpa. Aha, są też arcydzieła sztuki współczesnej. Ładne nawet. Wstęp 30 pesów.

Nurkowanie: Dałem nura tylko w tzw. Podwodnym Muzeum, więc nie wiem czy są jakieś inne ciekawe miejsca. Muzeum byłoby świetne na nocne nury, ale że nurkowałem w dzień, to wrażenie zrobiło takie sobie. Owszem, setka ludzkich postaci stoi sobie na dnie, są mężczyźni, kobiety w ciąży, dzieci, jakieś domki, nawet VW się chyba dorzucił, bo garbus też stoi. Poza dziełami ludzkich rąk był jeden fajny żółwik i to właściwie wszystko. Nurkowałem z centrum nurkowym Poc-Na przy hostelu o tej samej nazwie. Niby wszystko fajnie, ale ponieważ to backpackerski hostel, to traficie na masę ludzi z trzema nurkowaniami na koncie, którym powietrze skończy się po trzech minutach. Na szczęście Podwodne Muzeum jest na głębokości maksymalnie 8-10 metrów, więc nie będziecie musieli ich ratować, tylko poślecie ich na powierzchnię.

Pożegnania kilka słów

1 April 2015


Ta chwila musiała w końcu nadejść… Do zobaczenia w innym wcieleniu, Drodzy Parafianie!


Gdybym jednak zmienił zdanie, wiecie gdzie mnie szukać…

Maminsynek wcale nie chce do domu

24 February 2015


No patrzcie, nie zdążyłem nic napisać, a tu już do domu trzeba wracać. To może krótko o tym, co się działo po kankuńskiej betonowej masakrze:




– odwiedziłem Wyspę Kobiet, ale wszystkie były paskudne, faceci zresztą też;
– jedna kobieta odwiedziła mnie, i nawet została na trochę dłużej;
– dałem parę fajnych nurów, najpierw w morzu, a potem w jaskiniach zwanych cenotami, było nawet trochę strachu, kiedy trzeba się było zanurzyć w chmurę siarkowodoru;
– odwiedziłem kilka jukatańskich plaż, najlepsza chyba w Tulum, chociaż Mahahual też był niczego sobie;
– plaża nad jeziorkiem Bacalar też całkiem przyjemna;
– wraz z bandą białasów popłynąłem łodzią do Belize, gdzie byłem zmuszony spać z przygodnie napotkanym Włochem;
– w towarzystwie wesołych niemieckich policjantów dałem nura z bardzo przyjaznymi rekinkami;
– koczowałem na podłodze z dwoma kanadyjskimi nauczycielami palącymi duże ilości zioła na plaży;
– ostatnią noc w Belize spędziłem w pokoju śmierdzącym moczem (nie moim), więc ze sporą radością opuściłem ten kraj;
– przez pierwsze trzy gwatemalskie noce mieszkałem w domku nad rzeczką, opodal krzaczka, a właściwie to w środku bardzo wilgotnego lasu, machając intensywnie wiosłem;
– wpadłem do zamulonego ścieku w tonącej Wenecji nazwanej dla niepoznaki Flores;
– zaliczyłem Tikal o zachodzie i o wschodzie słońca, nasłuchując wycia wyjców;
– poświęciłem sporo czasu i wysiłku na dotarcie do przepięknego Semuc Champey, tylko po to żeby przez godzinkę popluskać się w deszczu;
– za to zawarłem tam kilka przyjaznych przyjaźni;
– zakotwiczyłem w Antigua (jak się odmienia po polsku? “w Antigle”?) i pojeździłem trochę na rowerze (chociaż głównie pchałem go pod górkę);
– mimo blokad dróg i niebezpiecznych osuwisk dojechałem nad jezioro Atitlan i nawet się w nim wykąpałem;
– nikt mnie nie napadł ani nie okradł, chociaż tutejsze ceny to rozbój w biały dzień;
– ale może jeszcze mnie ktoś napadnie dziś w drodze na lotnisko.


Sprzęt do selekcji i obróbki zdjęć odmówił współpracy, pewnie dlatego, że już nie mógł znieść tej ilości fotograficznego chłamu. Jak go postawię na nogi po powrocie do domu, to może coś pokażę światu. Tymczasem żegnaj Gwatemalo!

Kankuńska masakra turystycznym betonem

1 February 2015

Wiecie co? Strasznie upierdliwe jest to blogowanie. Chyba mi się w końcu znudziło po tych prawie dziesięciu latach. Zgrać tysiąc beznadziejnych fotek, wybrać sto mniej beznadziejnych, obrobić, żeby wyglądały na fajne, wrzucić do netu. Potem napisać coś sensownego o tych bezsensownych rzeczach, które się robiło w ciągu dnia. Złożyć to do kupy i opublikować. Dużo czasu, duży nakład pracy, a satysfakcja marna. No dobra, czasem ktoś napisze że blogasek fajny. Ale to wszystko. Więc nie dziwcie się, że notki się z rzadka tylko pojawiają.

Anyway. Skoro już mam coś napisać, to napiszę tak: gdyby kiedyś przyszło Wam do głowy, żeby przyjechać do Cancun, to weźcie coś ciężkiego i pierdyknijcie się mocno w tę głowę. Jak nie pomoże, walnijcie jeszcze raz. No chyba, że chcecie spędzać w betonowej turystycznej sieczkarni z amerykańskimi tłuściochami opalonymi na różowo. Jak akurat traficie na spring break, czyli ferie, to może będzie sporo nawalonej i półnagiej młodzieży. Ale że spring break jest raczej wiosną, a do wiosny jeszcze chwila, to młodzieży teraz niet. Z nagością też kiepsko.

Kankuńska masakra, czyli Zona Hotelera, to coś jakby helska mierzeja, zabudowana na całej długości wielopiętrowymi betonowymi kompleksami all-inclusive. Plaża wygląda nawet nieźle, ale publiczny dostęp do niej jest ograniczony tymi właśnie molochami. Są też oczywiście centra handlowe, knajpy, jakieś akwarium, trochę klubów nocnych, w tym jeden ze Spidermanem. Cholera wie, czemu się tam chłopina znalazł.

Z kolei Downtown Cancun to kompletnie pozbawione wyrazu półmilionowe miasteczko. Owszem, jest parę knajpek, są jakieś hotele, jest kompletnie pusta promenada i ostrzeżenia przed krokodylami, są nawet ze dwa parki. Oba wielkości przeciętnego polskiego ogródka. Ale ogólnie nie ma tam kompletnie nic ciekawego.

Czemu ja tam trafiłem? Chyba tylko dlatego, że akurat samolot mnie tam przywiózł. Co było robić. Wysiadłem, dałem się zawieźć do miasta i zanocowałem we względnie cichym hotelu Los Girasoles, równie pozbawionym uroku co całe miasto. Odczuwałem niewytłumaczalny lęk przed wypadem do strefy hotelowej, ale ostatecznie się przełamałem wczesnym wieczorem, i nawet przeszedłem kilka kilometrów kompletnie pustą plażą wzdłuż kombinatów mielących kasę turystycznej stonki. Obejrzyjcie sobie, jak to tałatajstwo wygląda nocą. Ja postanowiłem stamtąd uciec jak najszybciej. Nie wiedziałem tylko, że trafię z deszczu pod rynnę.