Skip to content

Ostatni update numero diez

4 June 2013

Dzień pięćdziesiąty czwarty: wczesna pobudka – spacer do metra – tylko czemu metro jest zamknięte?! – w niedzielę jeździ od 9 – no to mam lekki problem ale na szczęście jeżdżą autobusy – z pomocą przypadkowego współpasażera trafiam do autobusu na lotnisko – a ten zasuwa w ekspresowym tempie – ale po co było się spieszyć, skoro lot na Wyspę opóźniony co najmniej do popołudnia – chyba umrę tu z nudów – a może uda mi się trochę popracować? – koło 14 okazuje się że wylot jest planowany na 17 ale możemy w ogóle nie polecieć – w knajpie lotniskowej totalny burdel, właściwie to można jeść za darmo, co niniejszym czynię – OK, jednak dziś polecimy – 6 godzin nad Pacyfikiem z Benem Affleckiem i Iranem oraz Brucem Willisem i Nowym Jorkiem – lądujemy w strugach deszczu – szybka organizacja noclegu – dureń zostawił okulary w samolocie – noclegownia o dziwo bardzo przyjemna – brazylijska współlokatorka też przyjemna – gadamy do późnej nocy – dawno tak dobrze nie spałem.

 

Dzień pięćdziesiąty piąty: wczesnej pobudki brak – leniwy spacer po mieście – zapisany na nury na jutro – rower też pożyczony – na razie trzeba się schować przed upałem – ale w końcu można jechać – nawet przyjemnie tylko ręka jeszcze boli po szlifie z San Pedro – rękawiczki średnio pomagają i pewnie dlatego je zgubiłem – empanada z krewetkami i serem palce lizać – plaża Anakena jest ponoć najlepsza na wyspie – no co zrobić, szału nie ma – ale woda bardzo fajna – posągi też fajnie wyglądają – powrót zaczyna się długim podjazdem – ale potem już na luziku – w sumie 36 km – już prawie po ciemku – jeszcze trochę gadaniny z Brazylijką i lulu.

 

Dzień pięćdziesiąty szósty: pobudka o krwistoczerwonym świcie – niestety wieje – pożegnanie z koleżanką więc mam cały dorm dla siebie – nurkowanie odwołane – wieje i pada – czekam na poprawę pogody – nadchodzi wczesnym popołudniem – 22 km po kamienistych drogach – moaie i jaskinie z widokiem na morze – powrót w słońcu więc jest nadzieja na jakieś widoki o zachodzie – niestety czarne chmurwy nad horyzontem wszystko psują – nudny wieczór przeradza się w sympatyczną międzynarodową popijawkę – ale trzeba iść spać bo jutro szansa na wczesnego nura.

Dzień pięćdziesiąty siódmy: pogoda wygląda jakby nieźle – no to nurkujemy – super być znowu pod wodą po rocznej przerwie – widzialność niezła ale do zapowiadanych 60 metrów daleko – za to jest dużo więcej rzeczy do oglądania niż się spodziewałem – mureny, żółw, skorpeny – fajne łuki skalne – śniadanie za 18 dolków – owoce na targu – rowerem na wulkan Rano Kau – trochę się zziajałem – ale warto było bo pan w parku narodowym wpuszcza mnie za darmo – wioska Orongo średnio ciekawa za to widok na ocean przepiękny – zjazd po wertepach katuje moją obolałą dłoń – tym razem jakiś względny zachód słońca się trafił – towarzystwo francusko-argentyńskie się rozkręca – ale rano trzeba wstać na nury.

Dzień pięćdziesiąty ósmy – kolejny poranny nur, tym razem na północ od miasteczka – znowu jakaś murena się trafiła – przeciskamy się przez szczeliny w skałach – ale większych ryb nadal brak – czas na konkretną wycieczkę rowerową wzdłuż południowego wybrzeża – masa posągów ale wszystkie poprzewracane – niebo szare i siąpi deszcz – dojeżdżam do "fabryki moajów" czyli wulkanu Rano Raraku – tu mi nie odpuścili i jestem biedniejszy o 60 (!) dolków – a miejsce takie sobie chociaż posągów cała masa – za to Ahu Tongariki ze swoimi 18 posągami i skałami w tle robi wrażenie – no ale to już koniec tych posągowych wrażeń – wracam tą samą drogą oszczędzając obolałą dłoń – 45 km pękło co w tych warunkach jest niezłym wyczynem – i znów wieczorna nasiadówka z obozowym towarzystwem.

Dzień pięćdziesiąty dziewiąty: rano leje deszcz – ale do centrum nurkowego trzeba jechać choćby po to żeby zapłacić – a tu niespodzianka: jednak płyniemy nurkować – na łodzi deszcz zalewa oczy i muszę założyć maskę – nurkowanie przy ptasiej wysepce – pod wodą wyjątkowo spokojnie i radośnie – potem się okazuje że Henry Garcia jest guinessowym rekordzistą w dziedzinie nurkowania wysokościowego – i od lat 80tych nikt go nie pobił – chciałbym pojechać ostatni raz na plażę ale przez cały dzień leje – więc lenię się trochę – z zachodu słońca też nici – pożegnalna obozowa wieczerza.

Dzień sześćdziesiąty: najdalsza poczta świata – oddaję rowerek – spacerkiem na lotnisko – a tam niemiła niespodzianka czyli samolot opóźniony – na razie o 5 godzin – no to na obiad skoro LAN stawia – kobiety po czterdziestce też potrafią być atrakcyjne – i jakie rozmowne – faceci po czterdziestce równie rozmowni choć zdecydowanie mniej atrakcyjni – powrót na lotnisko – wraz z parką Szwajcarów czekamy na ten nieszczęsny samolot – o, przyleciał – no to może wsiądziemy – już na pokładzie 30 minut opóźnienia – pogaduchy z sympatyczną sąsiadką – kolejny problem techniczny, 2 godziny opóźnienia i wysiadka z samolotu – za to jaki zajebisty zachód słońca! – czekamy i czekamy a obsługa testuje turbinę przez 2 godziny – niektórym puszczają nerwy ale ogólnie atmosfera nie jest zła – w końcu problem rozwiązany i wsiadamy – odlot o północy zamiast planowego o 14 – sąsiadka pokazuje masę fotek z południa Chile – a potem Rocknrolla Guya Ritchie – LAN sponsoruje taksówki – o 7 rano wreszcie w łóżku.

Dzień sześćdziesiąty pierwszy: budzą mnie Tomek z Jolą – szybkie śniadanko i wymarsz na browar – lokalny ziomek stawia nam kolejne piwko bo "wyglądamy na kulturalnych ludzi" – miłe to bardzo – pożegnanie z rodakami – spacer po mieście – piwko w parku ze Szwajcarami – fajne to Santiago, chyba mógłbym tu mieszkać – ostatnia noc.

Dzień sześćdziesiąty drugi i trzeci: śniadanko na luzie – wymarsz – autobus – metro – autobus – lotnisko – odprawa – czemu mój sąsiad tak śmierdzi? – bo jest włoskim alpinistą – jak się nie rusza to trochę mniej wali – ale i tak 13 godzin w tym smrodzie to lekka przesada – chłodny poranek w Madrycie – centrum biznesowe na lotnisku jest wyjątkowo przydatnym miejscem – easyJet opóźniony ale nie za bardzo – nie tak bardzo jak nowe berlińskie lotnisko – w Berlinie pada śnieg – gdzie się podział kebab na stacji Alexanderplatz?! – no skandal jakiś, na Friedrichstrasse też nie ma – za to jest po drugiej stronie ulicy – pyszny kebab w padającym śniegu wydaje się nieco nierealny – pociągiem przez zaśnieżone pola i lasy – home sweet home – a śniegu tyle że nie mogę sobie odmówić przypięcia biegówek choćby na 20 minut – no i podróż można uznać za zakończoną.

No comments yet

Leave a comment